Codziennie schodzi na parter do kuchni. Tam szykuje tacę ze śniadaniem. Kładzie na nią kromkę chleba, dwie filiżanki kawy i dwie herbaty. Szykuje tak od lat. Potem zanosi tacę do pokoju mamy. Siada na skraju łóżka i delikatnie ją budzi. Rozmawiają, ot takie poranne rozmowy o wszystkim i niczym.

Już tydzień jak samotnie pije poranną kawę. Siada na pustym łóżku i tęskni do tych chwil. Patrzy na pełną filiżankę kawy , którą jej uszykowała i liczy ile dni jeszcze będzie w szpitalu.

To było jedyne rozsądne wyjście. Po kolejnej wizycie lekarza, przekonała się, że tak trzeba. Tylko tam ma szansę , że zrobią jej badania i będzie wiadomo co się stało. Z jednej strony miała wyrzuty sumienia, że pozwoliła mamie cierpieć w swoim łóżku pięć miesięcy, z drugiej strony miała wyrzuty sumienia, że oddała ją do szpitala.

Właściwie na tę chwilę była niezdolna do niczego. Teraz, jak mama była w szpitalu zrobiła się jakaś otępiała. Codziennie jeździła do szpitala, parę razy dziennie. Tam przebierała w czystą koszulkę, obmywała i się przytulała. Starała się być w porze posiłków. Pilnowała, żeby coś zjadła. Chodziła za lekarzami, pielęgniarkami, by się jak najwięcej dowiedzieć. Jej wiedza wzbogacała się po kolejnych badaniach. Wykonywała jakieś ruchy i to dawało jej przeświadczenie, że jednak coś robi. Tam jakoś jej otępienie zanikało. Nawet by można rzec, że stawała się jakaś taka czujna i naprężona.

Ale jak tylko przechodziła przez drzwi prowadzące poza szpital, jej energia zanikała.

Szpital już nie pachnie lizolem, jak kiedyś.. Właściwie nie ma żadnego zapachu, chyba tylko strachu i beznadziejności. Pokoje mają ciepły, morelowy odcień. Jest też o wiele głośniej, za głośno. Rodziny przychodzą i nie myślą by rozmawiać ciszej, a dzieci nauczyć że tak trzeba w tym miejscu. I te przeciągi snujące po ciałach spoconych pacjentów.

Dzisiaj nie usłyszała codziennego jęku starszej pani na sali obok. Odeszła w nocy, samotnie. Opuściła morelowe ściany i ciało. A jej mamie założono pampersy, by nocą nie wzywała czerwonym przyciskiem o podsuwacz. Pampersy kupiła sama, bo w szpitalu ich brak. Ale za to mają nadmiar lateksowych rękawiczek. Nawet na korytarzu leżą i podobno rodziny mogą ich używać. Nie używała ich, nie czuła wstrętu, jak podawała czy odnosiła podsuwacz do Basenowni.

Właściwie to nie widziała dłoni personelu. Zawsze przy wszystkim miał lateksy naciągnięte na swoje dłonie. Nawet wtedy, gdy podawał posiłek na stolik przy łóżku pacjenta. Ten lateks odczuwała bardzo mocno w szpitalu. Chwilami wydawało jej się, że oni wszyscy są zaciągnięci tym lateksem. Całe ich ciało to lateks. A dodatkowo, bardzo wytrzymały i szczelnie osłaniający serce. Lateks odgradzał od choroby. Pozwalał, by poza niego nie wyślizgnęło się trochę dobroci, życzliwości. Takiej ludzkiej życzliwości w obliczu czyjegoś cierpienia. Zastanawiała się czy to było lateksowe znieczulenie czy lateksowa rutyna.

Tylko u lekarzy tego nie odczuwała. U nich widziała uśmiech i życzliwość. A na oczach nie mieli przepaski z lateksu.

Kiedy dzisiaj pojechała do mamy, na korytarzu poczuła się jakość dziwnie. Podeszła do dyżurki pielęgniarek. Siedziały na kanapie.

Zapukała nieśmiało i zapytała:

- Przepraszam, dziwnie jakoś się poczułam. Czy siostra byłaby tak uprzejma i zmierzyła mi ciśnienie ?

Jeden z lateksu się odwrócił i właściwie krzyknął na nią:

- Do naszych obowiązków nie należy mierzyć ciśnienia. Niech pani zejdzie.... / tu nie zrozumiała gdzie ma zejść, padł jakiś skrót/.

- Nie rozumiem, gdzie mam zejść ? Przecież ja tylko grzecznie poprosiłam, a nie żądałam.

Tu jeszcze usłyszała cały wykład, głosem od którego się skurczyła w sobie. Patrzyła przerażona i nie rozumiała. No bo jak, ona też tak traktuje pacjentów ?

Dlaczego jej zmierzono to ciśnienie, to w końcu nie zrozumiała. Ale zmierzono i tyle. Ale ten lateks odczuła jeszcze bardziej wyraźnie.

Podziękowała i wróciła na salę. Gładziła dłonie mamy, jakby chciała ją zaopatrzyć na cały dzień w życzliwość, dobroć, oddanie. By dać jest taki zapas, by nie odczuła tak bardzo swojej niepotrzebności na tym szpitalnym łóżku.

 

To już tydzień jak jeździ do szpitala. Właściwie jak tam jest, ciągle za czymś biega, czy goni po piętrach by coś załatwić dla mamy. Bo w szpitalu trzeba biegać i załatwiać. Zahaczać o ludzi w białych fartuchach. Zgrać to, czego sami nie chcą czy nie potrafią. W tym całym bajzlu tylko na panią ordynator patrzyła z podziwem. Taki zabłąkany Anioł wśród biurokracji, który tam jest z jakieś przyczyny i pilnuje. Ma życzliwy uśmiech i dobro pacjenta jest dla niej dobrem najwyższym. To czuła przy każdej rozmowie. Teraz znowu czekała pod drzwiami, by móc porozmawiać.

Cierpliwie i bezlateksowo.

Gabinet mieścił się między dwoma oddziałami na wspólnym korytarzu. W oczekiwaniu, przemieszczała się powolnym krokiem od jednego do drugiego oddziału. Dokładniej między jednymi drzwiami a drugimi. Liczyła kroki. Wyszło jej dwadzieścia dwa od jednych drzwi do drugich. Przez pół godziny oczekiwania, tych kroków już nie mogła zliczyć. Odpuściła i liczyła od nowa, od pierwszego do ostatniego przy drzwiach naprzeciwko. Zawsze wychodziło jej tak samo. Dwadzieścia dwa kroki. Skupienie przy liczeniu pozwalało jej się wyciszyć. Nie myśleć o niczym innym, tylko to liczenie. W pewnej chwili zauważyła jakąś wywieszkę na swej drodze. Wisiała pod szkłem na ścianie. Zatrzymała się i spojrzała.

Obowiązki i Prawa Pacjenta. Z zainteresowaniem zaczęła czytać. Przy którymś punkcie rozbawiona się uśmiechnęła. W myślach syknęła:

- Akurat!

Mimo, że do niskich osób nie należała, musiała chwilami wspinać się na palcach, żeby lepiej przeczytać, to co było napisane maczkiem dla dobrze widzących i wysokich. Kiedy już doszła do obowiązków, westchnęła i zaczęła z powrotem swój spacer po dwudziestu dwóch krokach. Tam z kolei wisiała instrukcja p/ pożarowa. Tu też się zatrzymała i dokładnie przeczytała. Numery telefoniczne pamiętały jeszcze dawne czasy.

- Ciekawe, że nikt tego jeszcze nie zmienił. Czasy się zmieniają , a wiszące instrukcje ciągle takie same. – Pomyślała zaskoczona.

Rozejrzała się wkoło. Ludzi przybywało. Kolejka się zrobiła koło drzwi. Tyle razy już tu stała , że pamiętała co napisane jest na drzwiach. Każdą literkę obejrzał dokładnie. Ładna czcionka, równo rozmieszczone napisy. Dokładnie i tak sterylnie prawie. Spojrzała na podłogę. Miała ładną spokojną barwę. Delikatna zieleń, przyprószona popielem. Na niej widniały równo rozłożone kwadraty w kolorze brązu. Kwadratów było dwadzieścia jeden, też policzyła. Gdyby przeleciał jej pod nogami tabun karaluchów, też by je policzyła. Ale chyba z tą plagą szpitali już sobie poradzono, bo jakoś żadnego nie spotkała. A pamiętała z tamtych czasów, jak bezczelnie sobie poczynały.

Liczyła wszystko co zobaczyła czy usłyszała. Pan o którego na swej trasie się ocierała, chyba nie liczył kroków. Bo jak zobaczył panią ordynator, zaraz się wkręcił bez kolejki.

Kolejka zaszemrała wrogo. A ona pomyślała to, co nie wypadało głośno powiedzieć. Zazgrzytało tylko w strunach głosowych. Usta nie przepuściły dalej.

Łapała urywki rozmów, odgłosy innych kroków i szukała co można jeszcze policzyć.

- Taki ładny morelowy kolor, ile bólu musiał wchłonąć i próśb. Może tylko te ściany tak naprawdę wiedziały i czuły. Zastygłe cierpienie koloru morelowego.- Oderwała się od liczenia i wpatrzyła się w morelowy kolor.

Zmęczona w końcu usiadła. Nadal w pokorze czekała. W szpitalu trzeba mieć pokorę, a jak jej nie masz to tam się jej nauczysz. Pokora to podstawa. Tylko z tej pozycji jesteś właściwy, cokolwiek by to nie znaczyło. I musisz zachować czujność, to wiedziała już od dawna.

Znieruchomiała, ale jej oczy podążały za każdym ruszającym się punktem.

Z oddziału wyszły dwie pielęgniarki pchając łóżko, a na nim leżała cała posiniaczona kobieta.

Jej wzrok zatrzymał się na twarzy koloru sino-fioletowego. Ich oczy się spotkały. One były puste i bezsilne, czworo oczu wyrażało to samo. Taka nić porozumienia w odgłosie rozmowy pielęgniarek o czymś nieistotnym. Tylko ściany zachłannie ssały w siebie to, co poczuły, ulatujące z białej pościeli.

Patrzyła za nią, zanim zniknęły za kolejnymi drzwiami prowadzącymi do windy. Zaskoczyło ją brak lateksowych rękawiczek. A więc nie zawsze je mają na dłoniach. Może zapomniały ? A może tak się spieszyły, że nie zdążyły? A może już ich nie widzi, bo całe są w lateksie?

Spojrzała na drzwi do gabinetu szefowej. Otworzyły się i wkręt wyszedł.

Nie powiedziała nic, bo i po co. Weszła i zobaczyła uśmiech Anioła.

- Dzień dobry, przepraszam, ale jestem zaniepokojona stanem mamy.

- Proszę usiąść.

I znowu to ciepło, którego tu w szpitalu ani nie czuła ani nie mogła odnaleźć. Tu, w tych oczach zawsze je znajdowała.

Bardzo dokładnie przyjrzała się. Prawie wyciągnęła rękę , by namacalnie odczuć brak lateksu. Jej czujność się wyprężyła, ale natrafiała tylko na bezlateksową życzliwość i zainteresowanie.