Samochód zgrabnie podjechał przed dom. Marzena wyciągnęła kluczyki ze stacyjki.
- No jesteśmy w domu moi kochani.


- Wreszcie - sapnął siedzący za nią Małolat.
- Ja pierwszy na kompa - dokończył po chwili milczenia,dowrzeszczając tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- Jak dobrze w domu, miałaś rację mówiąc, że powinniśmy wracać przed czasem. Zobacz, znowu chyba będzie padać - odezwała się mama Marzeny, siedząca obok.
- No – rzuciła jej.
Wprowadziła samochód do garażu z cichym westchnieniem zadowolenia.
Na myśl o swoim urlopie w apartamencie nad jeziorem, aż się wzdrygnęła. Zimno, i totalna nuda. Zmarzła tam zupełnie. Jeszcze takiego pecha nie miała. Pogoda zupełnie nie dopisała. I ta cholerna wilgoć, wyłażąca z każdego kąta. Wciskała się wszędzie i we wszystko. Rano wilgotny stanik, a ciałko po śnie pod kołderką i kocykiem domowym, takie rozgrzane. Obrzydliwość. Nigdy nie miała skłonności sado-maso.
Hotel też się już jej nie podobał. Dobrą, rodzinną atmosferę tworzy personel hotelu. A wymieniono go, co do sztuki .Nie było już jej ulubieńca pana Kazia. Rewelacyjnego barmana o najwyższych kwalifikacjach, stołków przy barze i nie dość tego, to zrobiono zakaz palenia w restauracji. Ani wypić, ani pogadać, ani zapalić.
- Kurcze, w końcu pojechałam na urlop do luksusowego hotelu, a nie do więzienia o zaostrzonym rygorze- mruknęła
ze złością pod nosem. Machnęła ręką, na wspomnienie wczorajszego pobytu nad jeziorem.
Otworzyła bagażnik.
- O rety, to trzeba rozpakować - powiedziała, zwracając się do syna.
- Nawet udało nam się ten cały majdan wepchnąć do bagażnika - dodała po chwili, raczej do siebie.
- Się robi mamusiu.
Następnie Małolat zwinnie chwycił dwie duże torby i ruszył do domu.
Po dziesięciu minutach wszystko leżało już byle gdzie, byle jak, na środku korytarza w odgłosie włączanego kompa na piętrze.
- Dzięki synu.
- Nie ma za co.
W domu było też zimno, ale już nie czuła tej wilgoci. Pierwsze kroki skierowała do pieca. Z radością go włączyła, by za chwilę usłyszeć znajomy trzask w kaloryferach, oznajmiający, że zaczynają grzać.
Z błogością rozejrzała się po domu. Nawet nie był w stanie ją wkurzyć ten bagażowy bajzel.
Szybko uporała się z rozgardiaszem.
Zrobiła kawę, włożyła filiżanki na tacę i pomknęła niczym szczęśliwa sarna na taras.
- I co mamusiu? Nie lepiej tu? Tyle kasy za dobę, żeby w pokoju siedzieć. Zupełny bezsens- wysapała zadowolona.
Nie zdążyła doczekać się odpowiedzi, bo na balkon weszła ciotka, letnia rezydentka w domu Marzeny.
- Pszczoły latają w suszarni- oznajmiła spokojnie.
- Z dworu chyba wleciały - dodała z wahaniem. - Chyba z dworu, tak mi się wydaje. Dopowiedziała po chwili.
- Tylko one takie jakieś zmutowane i głośne. Idź no Marzena i zobacz.
- Ok. To chodź cioteczko, zobaczymy co to.
Zeszły na parter do suszarni.
Pewnie otworzyły drzwi, po czym zaraz je niepewnie zamknęły.
- Kurcze co to? Widziałaś te trzy dziurki w suficie? Tamtędy chyba włażą - wyszeptała Marzena, głosem raczej pokornym i cichym. Jakby się bojąc, że inwazjowiczki czy też inwazjowicze - w końcu nie była pewna ich płci, ją usłyszą.
-Czekaj, trzeba je utłuc Marzena, lecę po packę na muchy. Jak powiedziała, tak zrobiła, wracając w tempie rakiety odrzutowej.
- Myślisz, że to wystarczy?- Z niedowierzaniem spytała Marzena.
- Otwieraj- z miną Napoleona przed wygrana bitwą zakomenderowała cioteczka.
Powolutku Marzena zaczęła naciskać klamkę, wsłuchując się uważnie w ciszę przerywaną odgłosem latających owadów.
Weszły.
Marzena stanęła i osłupiałym wzrokiem wpatrywała się w sufit.
Cioteczka z rozmachem zaczęła walić trzepaczką, gdzie popadnie. Biorąc pod uwagę jej wiek, Marzena z podziwem patrzyła jak kolejny owad trupem ściele podłogę.
- Ja sobie wypraszam, ja sobie nie życzę, żeby one tu właziły- sapała trzaskając żaluzje, gdzie skryła się część owadów.
- No, już chyba wszystkie- szepnęła Marzena, rozglądając się wciąż podejrzliwie.
- Patrz - wrzasnęła ciotka, one ciągle tam wyłażą, to trzeba zatkać jakość.
- No trzeba. Tylko jak. Choć pozamiatamy i polecę po pomoc sąsiedzką.
Marzena jednak poleciała najpierw po łopatę i miotłę. Zamiotły, to co ubite leżało. Było tego bardzo dużo. Do tego się jeszcze ruszało. Zwinnym ruchem wybiegła do ogrodu i zakopała w ziemi.
- Jezu, chyba nie wylezą?- pomyślała spanikowana. Na wszelki wypadek poskakała kilka razy po mogile.
Wróciła do domu.
- Zamykaj drzwi. Idę po sąsiada. Widziałaś jakie to wielkie? Te mutanty, to jednak nie pszczoły. Co prawda w paski żółte, ale za duże.
- Może to osy?
- Nie. Osy są mniejsze.
Marzena przypomniała sobie, jak w zeszłym roku, zrobiły sobie gniazdo w ścianie budynku. Wieczorem zauważyła, jak osy rzędem wlatują w ścianę. Zawołała męża, który zaraz poszedł po silikon mówiąc:
- Nic nie dotykaj. Trzeba dziurkę zalepić i zdechną tam.
- A jak w chałupie wylecą?
- Niemożliwe. Spokojnie.
- No pewnie. Spokojnie. Akurat. Ciekawe, jak głęboka jest ta dziura? - Pomyślała wtedy i rozejrzała się za czymś cienkim i długim. Znalazłszy kijek bambusowy, który się idealnie nadawał do celu, jaki mu przeznaczyła, podeszła na metr od otworu, wkładając koniec bambusa w dziurę. Chyba jednak je wtedy nieźle wkurzyła .Wylatywały wściekłe, jak Messerschmitty. Ledwie zdążyła czmychnąć.
Po chwili wrócił mąż. Spojrzał ,pokręcił głową i spytał:
- I jak teraz mam zalepić? Musiałaś tam grzebać?
- Nic takiego nie zrobiłam- z miną dziecka złapanego na psocie odpowiedziała.
- Ja tylko tam kijaszek cieniutki włożyłam. Ale one chyba wizyt ociemniałych nie lubią.
Dopiero późnym wieczorem udało się zalepić otwór i był już spokój. Marzena dobrze zapamiętała, że się ich nie rusza,
bo tego bardzo nie lubią.
Jak sobie o tym przypomniała, oparła się o drzwi suszarni, jakby się bała, że je wyważą.
-Nie otwieraj ciotka, idę po pomoc.
Po chwili znalazła sąsiada.
-Dzień dobry. Pomocy! Mutanty mnie w domu zaatakowały. Wielkie w paski żółte, takie trudne do dobicia. Sufitem wyłażą. Weszły chyba od sąsiada, od strony starych okien - wypaliła to wszystko na jednym dechu. Nabrała powietrza
i zapiszczała:
- Może pan biednej pomóc?
Sąsiad nie wykazywał specjalnego entuzjazmu. Pokręcił akrobatycznie głową, po czym powiedział:
- Boję się pszczół i kobiet - roześmiał się. Zgasił papierosa.
- Chodźmy zobaczyć co to- dodał.
Najpierw weszli na działkę sąsiada. Szybko znaleźli szparę, którą owady dostawały się do wnętrza budynku.
-E tam, trzeba tylko zatkać tu, o gdzie guma się rozeszła. Widzi pani? Drugi otwór w budynku też trzeba zalepić i po kłopocie.
- Pani mi pokaże, trzeba w środku to obejrzeć. Na mój gust, to są szerszenie. Teraz nie ma co tu robić, bo mnie zaatakują - powiedział zapalając następnego papierosa.
Marzena skocznym ruchem pokazała usłużnie drogę do domu swojemu wybawcy.
- Jejku, jak dobrze mieć sąsiada - zanuciła pod nosem wesoło. Jej wesołość zaczęła zanikać w miarę zmniejszania się odległości do drzwi, za którymi siedział, a raczej latał z hukiem i łomotem jej kłopot.
- Słyszy pan? - Przytknęła ucho do drzwi.
- Proszę się odsunąć i otworzyć drzwi - powiedział spokojnym, aczkolwiek stanowczym głosem.
Marzena podała packę na muchy i skwapliwie się odsunęła.
Sąsiad wszedł.
Czujne oko obserwowało go z bezpiecznej odległości trzech metrów. Tak sobie wykombinowała, że chyba nie mają takiego przyspieszenia i sterowania, jak bomby lotnicze i jest po prostu bezpieczna.
Sąsiad zaczął taniec z packą, dokładnie jak jej cioteczka. Wił się jak węgorz w soli. Wszystko szło w miarę dobrze
do momentu, kiedy podskoczył i trzasnął wyłażącego owada z dziury na suficie. Ta nagle powiększyła się i wyleciało
z niej stado, gotowe i zwarte do ataku.
- Atak! Odwrót sąsiad! Szybko!- Wrzasnęła Marzena.
Wyskoczyli w takim tempie, że spokojnie mogli pobić rekord świata w biegu na 100 metrów.
- Ech, niepotrzebnie ją trafiłem przy tej dziurze. Wkurzyły się, trzeba odczekać. Niech mi pani da ten płyn na komary
i kleszcze, to im tam siknę.
- Proszę. Może jednak lepiej nie otwierać? Może to za słabe, albo nie lubią tego zapachu, albo nie daj boże pobudzi je jeszcze bardziej? O matko jedyna! Pamięta pan ten horror o insektach? One były takie inteligentne i zorganizowane i od wszystkiego rosły!! !A ja też jakoś pachnę. Może mają alergię na Chanel ? – Marzena wyrzucała z siebie słowa jak karabin maszynowy. Poczuła się tak jakoś nieswojo. Nogi zrobiły się miękkie, a ucho przytknięte do drzwi słyszało tylko szarżę owadów.
Mimo ostrzeżeń sąsiad z bojowym mruknięciem wskoczył do środka, rozpylił całą butelkę płynu i ostro trzasnął drzwiami.
W efekcie, obydwoje przesiedzieli pod drzwiami z piętnaście minut, dusząc się od smrodu, środka wydostającego się szparami w drzwiach.
- A nie mówiłam? Ten płyn nas tak załatwił. Im ma się dobrze. Pan słucha...jak bombowce latają- stwierdziła Marzena z żalem.
- Ma pani coś, żeby tę dziurę zatkać?
- Zaraz poszukam w pomieszczeniu gospodarczym, ale raczej czarno to widzę.
Niestety, z tego co przyniosła nic się nie nadawało.
Sąsiad odlepił się od drzwi, zapalił kolejnego papierosa i nie wyjmując go z ust powiedział, że zaraz wróci i coś odpowiedniego przyniesie.
Marzena trzymając na wszelki wypadek drzwi, patrzyła prawie ze łzą w oku , jak jej wybawca się oddala. Sama też się
w końcu odkleiła od tych nieszczęsnych drzwi, mrucząc pod nosem:
- Kurcze, stanowczo za dużo horrorów oglądam o insektach. Westchnęła ciężko i powolnym krokiem polazła na piętro.Weszła na balkon. Siedzące panie w osobie mamusi i cioteczki , skierowały na nią wzrok z dużą ciekawością.
- I co?- krótko spytała mamusia.
- A więc tak. Mamy szerszenie. Zaraz sąsiad przyjdzie z pomocami jakimiś, co by to zatkać i mam coś kupić na szerszenie, to wieczorem jak pójdą spać, to je spryska - wyrzuciła z siebie szybko, po czym zakręciła się na pięcie
i pobiegła z powrotem.
Po pół godzinie otwór został porządnie zamknięty. Nic nie latało, tylko było słychać takie dziwne chrobotanie.
Zaczęło padać. Na konwersację z sąsiadem już nie było czasu, bo w sumie oderwała go od kładzenia glazury.
Chciała wręczyć sąsiadowi dwa piwa, ale ten uniósł sie honorem i ledwie udało jej się, wcisnąć mu jedną butelkę gorzkiego napoju.
Marzena zaczęła się uspokajać, nogi przestały być takie miękkie.
Papieros odświeżył jej na tyle pamięć, że sięgnęła po notes i znalazła numer telefonu do pszczelarza.
Poznała go sześć lat temu, kiedy wielki kokon pszczół zwisał z orzecha sąsiada nad jej działką.
Zadzwoniła po Straż Pożarną. Przyjechali wielkim, pięknym wozem strażackim, budząc zaciekawienie sąsiadów. Wysiadło z niego kilku chłopów, jak dęby. Wielcy, silni i pewni siebie.
Po godzinie siedzieli obolali i spuchnięci pod płotem, a Marzena biegała ze szklanką, serwując zmęczonym, wapno przeciw alergii. A kokon jak wisiał, tak wisiał, tyle że ruszał się tak jakość dziwacznie, rozjuszony nieźle. No i tak sobie posiedzieli jeszcze dość długo przychodząc do siebie po przegranej bitwie.
Wieczorem ściągnęli pszczelarza.
Widok był niesamowity i zabawny, biorąc pod uwagę to, co przedtem rozbawiona gawiedź zobaczyła. Po tych wygibasach i tańcach strażaków, facet spokojnie postawił ul pod orzechem i dłonią zachęcił pszczoły do wejścia w niego. A one spokojnym lotem go posłuchały. Niesamowity widok zaiste.
Z ufnością wykręciła numer. Niestety nieaktualny. To ją nie zniechęciło. Po paru próbach i rozmowach , zdobyła numer komórki do niego. Wszystko streściła, na ile oczywiście umiała w skrócie opowiedzieć. Diagnoza zaoczna się potwierdziła, brzmiała- szerszenie. Umówili się na wieczór.
Uspokojona usiadła na kanapie, nalała sobie i mamusi po kieliszku czerwonego wina i włączyła telewizor. Rozpoczął się właśnie mecz  USA-Polska. Wtopiła się w ekran, zapominając o bożym świecie. Obie drużyny grały rewelacyjne,dostarczając kibicom niesamowitych emocji.
Ze świata sportu wyrwał ją głos syna.
- Jejku, co tu taki wrzask ? Nie słyszycie dzwonka? Pan przyjechał do szerszeni.
Marzena z wielkim trudem oderwała się od ekranu.
- Mamo, dokładnie oglądaj. Potem mi opowiesz. Aż żal odchodzić.
- Tylko nie podchodź za blisko, żeby jakiś cię nie użądlił.
- Spoko mamuśka.
Chwyciła w biegu klucze i pognała galopem do furtki.
- Witam pana – pisnęła radośnie.
Nie wiadomo czy ta radość była spowodowana wygrywaniem seta przez naszych, lampką alkoholu, czy po prostu zobaczyła koniec swojego owadziego problemu.
- Dzień dobry pani. Zaraz wszystko wyjmę z samochodu i proszę mi pokazać, gdzie one z zewnątrz wchodzą.- Odwrócił się i podszedł do bagażnika.
Marzena patrzyła na jego plecy myśląc intensywnie, marszcząc przy tym zabawnie brwi. Była to oznaka , że nachodzą ją głębokie refleksje.
No cóż, Wiedźmina to on nie przypomina. Ale chociaż, żeby skuteczny był - pomyślała, opierając się o płot.
Co prawda z lekkim niepokojem patrzyła na to co wyciągnął. Jakiś spray z długą końcówką i kapelusz, który zaraz włożył na głowę.
- Kurcze tylko tyle? Rozczarowana westchnęła. Jakieś działo z wielką lufą albo wielkie mieczysko, albo coś.....A tu tylko spray na te bombowce? Łe....
- No cóż i Wiedźmini muszą iść z postępem. Chemia to wielka broń. Ale chociaż dla tradycji , by sobie coś z rynsztunku założył na siebie. Szkoda, wielka szkoda - pomyślała znowu z ogromnym żalem, przymykając oczy i w wyobraźni ściągając plik z fotą filmowego Wiedźmina.
- No to jestem gotowy. Idziemy. Tylko poproszę latarkę i drabinę.
- Wszystko mam przyszykowane. Proszę. Latareczka, tylko taka jakaś maluśka.
- Starczy dziękuję - nachylił się i podniósł wcześniej uszykowany sprzęt pierwszej pomocy.
Po krótkiej szarpaninie z bramką sąsiada, weszli.
Marzena pokazała ręką, skąd wylatują i wlatują owady.
Przy okazji słuchała uważnie o zwyczajach szerszeni.
Taki to może dziabnąć trzy razy. Skutki mogą być fatalne. Mnie też raz jeden tak załatwił. Zesztywniałem od karku,
po stopę cały. A dostałem w plecy - opowiadał ten współczesny Wiedźmin, przy jednoczesnym wtykaniu tej końcówki spray w szczeliny, a było ich kilka.
- No koniec. Zrobione. Idziemy zatkać dziurę od środka.
- A jak one tam, potraktują to, jak wyjście awaryjne i wylecą?- Wydusiła z siebie przerażona Marzena.
- Spokojnie. Więcej zaufania proszę - odpowiedział uśmiechając się tak jakość filuternie czy też może z politowaniem.
W suszarni panowała cisza. Płytka zatykająca otwór, podparta długim drągiem, stała nienaruszona .Nie słychać też było już tego chrobotania.
-One już są martwe. Proszę się nie bać.
Dziura została odsłonięta. Była dużo większa i coś z niej zwisało. Poświecił sobie latarką i pogmerał w dziurze patyczkiem.
- O! Tutaj jest cały kokon.
Zszedł z drabinki, podsuwając jej pod nos płytkę ściągniętą z dziury.
- Proszę. To są larwy.
Wielkie, białe i takie obrzydliwe leżało i się nie ruszało. Pierwszy raz, widziała larwy tej wielkości.
Odsunęła się ze wstrętem.
- A pfuj...co za obrzydlistwo. A toto nie ożyje czasem?- Spytała niepewnie.
- Nie - roześmiał się rozbawiony.
- Proszę spojrzeć , one wszystkie są już martwe.
- Acha – tyle wydusiła inteligentnie z siebie, na wszelki wypadek odsuwając się o metr.
- I co teraz?- Dodała.
- No, tą pianką zalepię, a jutro tylko trzeba ją równo przyciąć do sufitu i na zewnątrz również.
- Ok. Niech sobie to robi mąż, jak wróci. Ja tam niczego przycinać nie będę. Może jakieś Zombi one, albo co?
Rozbawiony już nieźle, zaczął chichotać pod nosem. Wszedł na drabinkę i tą długa końcówką wlewał piankę do dziury. Za chwilę trochę jej wylazło, wypinając się do świata, niczym brzuch piwosza.
Posprzątał suszarnię, wyszedł na podwórko mówiąc:
- No to zrobione.
- Ile się należy?
Po dłuższym namyśle podał cenę, którą Marzena z nadwyżką podała.
- Ja mam prośbę. Jakby pan zmieniał numer komórki, proszę o mnie nie zapomnieć i mi ją podać.
- Nie. Numeru nie zmieniam. Zawsze mam ten sam.
Uspokojona tym wyjaśnieniem, pożegnała się ze współczesnym Wiedźminem, który odjechał czerwonym autem, marki niewiadomej.
- Ech. Na koniu powinien tu przycwałować...parsknęła śmiechem z własnej głupoty i weszła do domu.
- UWAGA!!!- Wrzasnęła.- Sytuacja opanowana. Szerszenie legły martwe.
- Jaki wynik meczu?- dodała zaraz, przypomniawszy sobie, co przerwała.
- Trzy do zera dla naszych- odpowiedziała mamcia.
- Super! Co za dzień. Do Agi sobie dyrdnę, to się trochę rozładuję - śpiewnym głosem sobie zanuciła.
Chwyciła za komórkę, wykręcając znany numer.
- Agula?
- No. Jak tam urlop koleżanko?
- Lepiej nie pytaj. Katastrofa .Gdybym miała hemoroidy, toby szły przede mną i mi drzwi otwierały. Ale słuchaj, to jeszcze nic, co ja tu przeszłam, słuchaj i nie rżyj tak.
- Sorry, te hemoroidy sobie wyobraziłam. Opowiadaj.
Po trzydziestu sześciu minutach rozmowy o szerszeniach, tak jakość ją naszło i wypaliła:
- Ty Aga, kurcze to jakby coś, to taka mogiła zbiorowa w tym suficie. Może jakiś krzyż tam na tym suficie powiesić?
Przyjaciółkę chyba przytkało, bo zaległa cisza.
- Że co? - rechotała, jak ta głupia.- Ty chyba masz pierdolca umysłowego - dodała w wolnej chwili od rechotu.
- No, chyba tak – odpowiedziała rozbawiona Marzena i pomyślała - czy aby ten pierdolec nie jest zaraźliwy. Jeżeli tak...Biedna Agula....
Rozweselona skończyła rozmowę.
Poczuła zmęczenie. Złapała w locie koszulkę nocną i weszła do łazienki.
Wchodząc pod ciepły prysznic jeszcze pomyślała.....- śmiech, śmiechem, ale tam tyle trupów w tym suficie leży...
Ciepła woda zmyła krew na jej rekach, raczej dokładnie piankę poli...czegoś tam, jej myśli wzięły ostry zakręt i wlazły po raz kolejny w kałużę wspomnień.
- O kurcze ...znowu- zła już na siebie, pomyślała.
A jakby tę kałużę tą pianką tak potraktować....
Wspomnienia legną trupem i następny krzyż można by postawić...tak sobie konfabulując dalej pieściła swoje ciało
kropelkami wody...które spływały, spływały coraz zimniejsze, wolno ale upierdliwie, dając poczucie rzeczywistości.
- Znowu ktoś na dole wodę puszcza. Kurde...zamarznę kiedyś przez was....- I z tym okrzykiem wyskoczyła spod prysznica.
By za chwilę wejść w objęcia Morfeusza....