Jak co dzień Marzena weszła do pokoju syna. Usiadła przy biurku i bezmyślnie zaczęła przesuwać z jednego miejsca na drugie kartkę papieru. Rozejrzała się po pokoju. Cisza, czysto i tak bardzo pusto. Za pusto, za czysto, za cicho. Jeszcze nie tak dawno, stały tu mebelki z dzieciństwa, teraz stylowe, luksusowe meble ziewały ze znudzenia i samotne błyszczały przy wieczornym oświetleniu lampki na biurku.
Kupiła je zeszłego roku, na osiemnaste urodziny syna. Potem miała być matura i studia na miejscu. Wszystko poukładane, wszystko zaplanowane.
Miesiąc przed maturą usłyszała:
- Na studia wyjeżdżam do Płocka mamo.
- Gdzie? Chciałeś przecież studiować tu, na miejscu.
- Tak. Ale zmieniłem zdanie. Chcę wyjechać.
- Ale synu, do Płocka ? A dalej już nie można było ?Przecież jest Poznań, Wrocław, możesz dojechać do domu często , co tydzień. A tak ? Pociągiem trzy przesiadki, a autobus nawet nie wiadomo czy jeździ.
- Sprawdzałem mamo. Autobusem do Poznania, a potem pociągiem do domu.
- Tyle godzin, przecież będę cię widzieć raz na pól roku. Takie studia bardzo kosztowne i dojazdy to też koszt.
- Będę oszczędnie żył mamo. Taka jest moja decyzja.
Pamięta tę rozmowę, ścięło ją. Poczuła ścisk w żołądku. Wtedy nie powiedziała nic. Pomyślała, że mu przejdzie i zmieni zdanie po maturze. Nie wracała do tematu. Trawiła wiadomość bardzo długo i nie było oznak u niej , że ją strawi.
Przygotowywała się do następnej rozmowy, która nastąpiła po maturze. To była spokojna , rzeczowa rozmowa. Czy przegrała ? Nie, uszanowała decyzję syna. Taki był jego wybór.
Nie była przygotowana na taką sytuację. W sumie i tak to było bez znaczenia.
Pod koniec sierpnia, spakowanego syna zawiozła do Płocka. Uśmiech, radość przylepiła jej się do twarzy, a w środku pustka i żal, którego okazać nie mogła.
Najgorsze były pierwsze tygodnie. Nie płakała, nie histeryzowała. Rzuciła się na prace domowe. Tylko tak mogła zapełnić pustkę. Do pokoju syna spokojnie mogła wpuścić Sanepid, pyłku by nie znalazł.
Następne tygodnie mijały, mijały, a Marzena zaczęła tępieć w swojej tęsknocie. Codzienne obowiązki, nie pozwalały jej się za mocno użalać nad sobą. Już nie pracowała, tyrała do nocy, by potem paść i zaraz zasnąć. Gorzej było, jak sen umykał. Wtedy poszarpane myśli nie dawały spokoju, przeganiały sen, by rano wrócić spuchniętymi obwódkami pod oczami.
Pozostały jej rozmowy telefoniczne, tylko tyle, a może aż tyle.
Od sierpnia do grudnia widziała go dwa razy. To było święto dla niej.
Przyjechał w piątek w nocy, by wczesnym rankiem w niedzielę odjechać. Te parę godzin dawało jej siłę, by tęsknota ją nie zgięła, nie pożarła i poczucie, że syn jest szczęśliwy, tam w Płocku. Odnalazł swoją drogę, a ona, no cóż, wiedziała, tak być musi.
Musi się nauczyć żyć swoim życiem. Odnaleźć się w nowej rzeczywistości. A to akurat bardzo trudne, zmiany zawsze takie są.