Dziesiąta minut piętnaście
poranny czas
przymknął oczy
aż cisza przysiadła
na krawężniku
los zblokował
wszystkie wyjścia
tylko tyle
a może aż tyle
a tam dalej
stemplujące źrenice
chciwie utrwalają - by wieczorem
zapomnieć
liście leniwie spadają
a krople deszczu
zmyją te parę sekund za późno
tylko wiatr zakładając kaptury
rozgania obojętność
Myśli w czarnych pończochach
nie mów że chcesz
wymieniać oddechy
dotykiem ubierać je
w podwiązki
nie mów że rozumiesz
embrionalne westchnienia
zagubione w przestrzeni
i nieskatalogowane
nie mów już tyle
siódma litera
odnajduje punkt z alfabetu
szepcząc szóste przykazanie
Nie jest
w rozpasanych słowach
potłuczone myśli
zbieram w wersy
wytarte słowa
nie wytrwały
zdechły przed czasem
ot tak w chusteczce
zbawienny nie - dotyk
chociaż nieraz
umyka poczucie
wtedy wymykanie
spaja to co wypowiedziane
Deszcz nie lubi czekania
tam za szybą
miękkie dotyki
oddzielone tylko płomieniem
niezatrzymane słowa
swobodnie pieszczą
blat i kanty stołu
pod - za daleko
nad - chwilowa iluzja
istotne istnienie
by za parę chwil
pozostać nieistotnym
a jesień
niecierpliwie przytupuje w kałużach
Czaszka czasu
oczy ukryte
pod smutnymi uśmiechami
w szalikach zaciśniętych na szyjach
biegną ulicami miast
potykając się o kolejne słowa
wyplute ze skamieniałych warg
są czujne i skupione
nie grozi im zaćma
pole widzenia wyostrzyła
pusta kieszeń
a nawet gdyby - jest jeszcze laser
poderżnie ostatnie gardło nadziei